PoczÄ…tki rejsu
Zgodnie z Waszymi oczekiwaniami nie rozmieniam się na drobne tylko prezentuję pierwszą część większego tekstu Adama Anczury o jego rejsie tam i z powrotem. Adam postawił sobie dość ambitne zadanie - zorganizować rejs, zebrać załogę i dopłynąć Carterem do Amsterdamu. Możecie mi wierzyć na słowo, to ostatnie jest akurat najłatwiejsze do wykonania.
Podziwiam upór i determinację w poszukiwaniu załogi i jednocześnie kajam się, że musiałem odmówić udziału - praca nie pozostawiła mi żadnego wyboru "o urlopie możesz zapomnieć!" Wszystkich zapraszam do kliknięcia więcej, a sam z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy - który niechybnie nastąpi.
Narodziny rejsu
Wyprawa do Amsterdamu zaczęła siÄ™ jeszcze wiele miesiÄ™cy przed wypÅ‚yniÄ™ciem od dÅ‚ugich poszukiwaÅ„. Najpierw trzeba byÅ‚o zdecydować siÄ™ na jacht. W Polsce, gdzie rynek czarterów dopiero raczkuje znalezienie odpowiedniej jednostki powinno siÄ™ raczej nazwać polowaniem: biorÄ…c pod uwagÄ™, że jacht musiaÅ‚ być ze Szczecina lub ÅšwinoujÅ›cia oraz musiaÅ‚ mieć ubezpieczenie do pÅ‚ywaÅ„ po Morzu Północnym wybór okazaÅ‚ siÄ™ nader skromny. Do tego nie mógÅ‚ być zbyt duży, aby udaÅ‚o siÄ™ naÅ„ zebrać komplet zaÅ‚ogi. Ostatecznie ostrÄ… selekcjÄ™ przeszedÅ‚ jedynie... prywatny Carter 30 ze Szczecina. Jacht wprawdzie niewielki i obawiaÅ‚em siÄ™ czy nie odstraszy to chÄ™tnych na takÄ… wyprawÄ™. Jednak maÅ‚e gabaryty jachtu to wielki atut w maÅ‚ych porcikach cieÅ›nin duÅ„skich i zatÅ‚oczonych marinach; ponadto wiedziaÅ‚em, że gdyby caÅ‚a zaÅ‚oga „wysiadÅ‚a” na chorobÄ™ morskÄ… jestem w stanie obsÅ‚użyć jacht samemu bez nadludzkiego wysiÅ‚ku.
RozpoczÄ…Å‚em wiÄ™c negocjacje z armatorem, a jednoczeÅ›nie kompletowanie załóg. Maile, sms-y, ogÅ‚oszenia, posty na forach. Drżenie serca przy wiadomoÅ›ciach od zainteresowanych i jÄ™k zawodu w duszy, gdy okazywaÅ‚o siÄ™, że to faÅ‚szywy alarm. Niektórzy pukali siÄ™ w czoÅ‚o z jednoczesnÄ… nutkÄ… szyderstwa: „Carterem? Na Północne?". Ale to tylko rozniecaÅ‚o mojÄ… ambicjÄ™ aby wÅ‚aÅ›nie tego dokonać i zawstydzić niedowiarków. Na poczÄ…tku czerwca miaÅ‚em jedno wolne miejsce tam i dwa z powrotem. Sytuacja nie byÅ‚a bynajmniej komfortowa, ponieważ byÅ‚o to jeszcze za maÅ‚o, bym mógÅ‚ wziąć na siebie ciężar finansowy pustych miejsc, czyli de facto caÅ‚a wyprawa wisiaÅ‚a na wÅ‚osku. ZwiÄ™kszyÅ‚em wiÄ™c intensywność ogÅ‚aszania siÄ™ w internecie, do tego stopnia, że w pewnym momencie na moje nazwisko znana wyszukiwarka wyrzucaÅ‚a ponad 500 wyników.
Tymczasem przyszedł czas na zaliczkę, którą z ciężkim sercem zaryzykowałem. Przesunąłem kolejnego pionka nieuchronności.
Na 10 dni przed Bożym CiaÅ‚em stwierdziÅ‚em, że mógÅ‚bym zapoznać siÄ™ z jachtem przez 4 wolne dni. ZebraÅ‚em naprÄ™dce 4-osobowÄ… zaÅ‚ogÄ™ (trochÄ™ mnie to podbudowaÅ‚o) i z zakupionym wczeÅ›niej prowiantem ruszyliÅ›my pociÄ…giem do Szczecina. Pierwszego dnia udaÅ‚o siÄ™ nawet dopÅ‚ynąć za granicÄ™ do pierwszego niemieckiego portu na Zalewie SzczeciÅ„skim- Altwarp. Jednak ledwo wychynÄ™liÅ›my z portu wiatr rozszalaÅ‚ siÄ™ wÅ›ciekle i trzeba byÅ‚o wracać po omacku z powrotem. NastÄ™pne 2 dni szalaÅ‚ taki sztorm, że niemożliwym byÅ‚o wypÅ‚yniÄ™cie na BaÅ‚tyk. Na domiar zÅ‚ego jacht nie posiadaÅ‚ grota sztormowego, a podstawowy grot uszyty jako regatowy nawet po maksymalnym zarefowaniu staÅ‚ jeszcze dumnie na ¾ wysokoÅ›ci masztu, co z góry skazywaÅ‚o naszÄ… halsówkÄ™ na niepowodzenie. Jak niepyszni poszliÅ›my z wiatrem na polskÄ… część Zalewu i na OdrÄ™. Dawno zapomniane szyderstwa odezwaÅ‚y siÄ™ w Å›wiadomoÅ›ci jak zÅ‚e duchy. JeÅ›li takie warunki trafiÄ… mi siÄ™ w czasie wyprawy przez kilka dni, to mogÄ™ nie zdążyć na czas do Amsterdamu. Skoro jednak zabrnÄ…Å‚em w swoich przygotowaniach tak daleko nie pozostawaÅ‚o nic innego jak być w nich jeszcze bardziej konsekwentnym: postanowiÅ‚em zorganizować trajsla na wÅ‚asnÄ… rÄ™kÄ™.
Po powrocie odwiedziÅ‚em zaprzyjaźnionego żaglomistrza z zapotrzebowaniem na jakiÅ› „wycofany z eksploatacji” żagiel, który mógÅ‚bym przerobić. Po chwili miaÅ‚em przed sobÄ… starego pożółkÅ‚ego, a wÅ‚aÅ›ciwie nawet brudnoszarobrunatnego kliwra, którego pewien klub spisaÅ‚ dawno na straty. Z entuzjastycznym westchnieniem zabraÅ‚em siÄ™ do pracy; przyciÄ…Å‚em leciwe płótno nadajÄ…c mu nowe ksztaÅ‚ty, przeszyÅ‚em dodatkowo łączenia brytów, przygotowaÅ‚em nowe naroża z efektownego pomaraÅ„czowego dakronu, liki ze specjalnej wzmacnianej taÅ›my i inne drobniejsze wzmocnienia. OczywiÅ›cie robota rozciÄ…gnęła siÄ™ na dwa dÅ‚ugie posiedzenia, a nie jak wczeÅ›niej przypuszczaÅ‚em kilka godzin. Za to efekt byÅ‚ piorunujÄ…cy: elegancki, choć brudny trajsel biÅ‚ po oczach pomaraÅ„czowymi rogami i Å›wieżoÅ›ciÄ… nowych równych Å›ciegów. Po dniu peÅ‚nym euforii nadleciaÅ‚y znowu uporczywe pytania jak kraczÄ…ce ptaki: czy zadziaÅ‚a prawidÅ‚owo? Czy nie bÄ™dzie za maÅ‚y? Czy liki sÄ… na tyle głęboko wyciÄ™te, że nie bÄ™dÄ… siÄ™ Å‚opotać? Nie przeprowadziÅ‚em wszak żadnych obliczeÅ„, tylko wszystkie parametry zadaÅ‚em wierzÄ…c starej inżynierskiej zasadzie „co oko lubi to i aerodynamika lubi".
Z drugiej strony przez prawie cały lipiec werble biły nad moją głową, ponieważ dwie koje pozostawały nadal puste. Codziennie uciszałem je kilkoma butelkami w gdańskim pubie Duszek lub na jakimś jachcie, gdzie akurat trafili się znajomi. W końcu jednak nerwy mogły odetchnąć z ulgą. Wystarczyło już tylko dokupić brakujące mapy, wymienić waluty i załatwić możliwie dużo podobnych bzdetów.
W drodze do Kanału
Nareszcie 1. sierpnia wysiedliśmy z pociągu na stacji Szczecin Dąbie. Załoga dopiero na coś oczekiwała, ale dla mnie to już było coś. Z zapałem wzięliśmy się za kupowanie prowiantu. W sumie 5 kursów samochodem ze sklepu do mariny i wszystko było przywiezione. Na kei zalegały sterty worów, toreb, innych pakunków oraz stosy wszelakiej żywności. Setki kilogramów, które muszą się zmieścić w bakistach i jaskółkach. Jajka mają nie popękać, mleko ma nie zostać zgniecione, słoiki nie mogą się potłuc, a warzywa i chleb powinny leżeć w przewiewnym miejscu. Po kilku godzinach żmudnego sztauowania w piekielnym słonecznym żarze stało się to faktem. Na kei została kupka niepotrzebnych kartonów i foli z rozbebeszonych zgrzewek. Armator kręcił głową z niedowierzaniem. W istocie jacht zanurzył się pod tymi ciężarami zauważalnie.
Na chwilę przed wypłynięciem mieliśmy się jeszcze przestawić do innej kei, jednak silnik zadławił się nim zdążyłem dobrze wyjechać na środek basenu portowego. Wystarczyło jednak inercji by dojść bez problemu do nabrzeża. Znów cień wątpliwości, czy z takim silnikiem da się pokonać Kanał Kiloński, jednak w tej sytuacji nie pozostało nic innego jak uznać to za dobry omen. Krótki kurs odpowietrzania i po chwili stawialiśmy już żagle na jeziorze Dąbie.
Upał męczył wciąż nieznośny, ale to już nie przeszkadzało- sunęliśmy z wiatrem po zmarszczonej wodzie i nie było już żadnych spraw do załatwienia, a to co się miało dziać po rejsie nie miało znaczenia dopóki on trwał. W jednej chwili w świadomości przestały istnieć dziekanaty, egzaminy, dyplomy, czynsze i sąsiad wiercący setną dziurę w ścianie w ciągu tygodnia.
Zmierzch zaczÄ…Å‚ powoli zapadać, gdy minÄ™liÅ›my Betonowca- starÄ… barkÄ™ z siatkobetonu, którÄ… Niemcy zatopili u wejÅ›cia na OdrÄ™, obecnie wyciÄ…gniÄ™tÄ… na mieliznÄ™ tak by nie „tarasowaÅ‚a” wyjÅ›cia na rzekÄ™. Tam przestaÅ‚o wiać już zupeÅ‚nie i trzeba byÅ‚o skorzystać z silnika, aby na noc dowlec siÄ™ chociaż do Trzebieży. PostanowiÅ‚em spÄ™dzić noc w porcie, aby wszyscy mogli odpocząć po trudach podróży i caÅ‚odziennej pracy, ponieważ czekaÅ‚ nas dÅ‚ugi przelot aż do samego KanaÅ‚u.
Około 2200 zacumowaliśmy w porcie rybackim i po kilku łykach wybornej wiśniówki nikt nie miał już problemów z zaśnięciem.
Nad ranem wybrałem się pod prysznic do basenu jachtowego słynnego COŻ, gdzie uczyły się manewrować całe zastępy sterników jachtowych i morskich, gdzie ongiś rozgrywała się akcja licznych opowieści i żeglarskich anegdot. Nie odczułem tu jednak powiewu legendy, która najwidoczniej przerosła to miejsce, które najlepsze czasy ma już za sobą.
Nie tracąc czasu nawet na śniadanie w porcie ruszyliśmy na Zalew Szczeciński i lekkim baksztagiem żeglowaliśmy na północ ku Świnoujściu. Jednak tu znów żar uderzył z nieba bezlitośnie i w południe nie mogliśmy na żaglach uciągnąć nawet węzła, więc prawie do samego Świnoujścia znowu męczyliśmy silnik. Pomyślałem sobie, że na morzu nie można marnować już paliwa i że będę dryfował choćby do następnego rana czekając na wiatr. Ten jednak pojawił się łaskawie i nawet trzeba było się refować w tym pędzie.
Długo nie trwała jednak ta uciecha, bo już koło północy zaczęło zdychać i kręcić, a jacht kiwał się bezładnie w każdą możliwą stronę denerwując sternika i uniemożliwiając jakiekolwiek sensowne ułożenie się w koi.
Dopiero nad ranem wiatr jakby się zdecydował, a po śniadaniu Rugia zniknęła za rufą. Stary Carter (rok budowy 1980) przeżywał swoją drugą młodość- pruł na wiatr 6,5 węzła bez wysiłku. Dobrze dociążony dziób nie wyskakiwał do góry na falach tylko efektownie rozcinał je na boki. Widok ten był tak piękny, że można by się sycić nim godzinami. Serce rosło aż do wzruszenia.
Neptun i tej radości nam w końcu pożałował i po kolacji trzeba było odpalić silnik, żeby przetarabanić się przez tor wodny prowadzący do Lubeki. Potem zrzuciliśmy wszystkie żagle, aby nie szarpały się o olinowanie, zablokowaliśmy miotający się rumpel i czekaliśmy na wiatr, jak pionierzy żeglarstwa przed laty. Noc była wymarzona na takie oczekiwanie: bezchmurne niebo, księżyc 2 dni przed pełnią, a nieopodal statki na torach wodnych trzymające się równo swoich tras. Przed północą udało się nawet dojrzeć sztuczne ognie rozbłyskujące w Rostocku. Z tej odległości nie było ich słychać- wyglądały jak kolorowe pompony powoli rosnące nad horyzontem.
Po północy postawiliśmy żagle, ale niewiele to pomogło, bo rano okazało się, że przez całą noc zrobiliśmy ledwie kilka mil. Za to po śniadaniu wiatr znów zaczął wiać niczym włączony niewidzialną ręką i już koło południa mięliśmy wyspę Fehmarn na trawersie. Kilka godzin później brzegi Zatoki Kilońskiej rysowały się już w oddaleniu, jednak i tym razem nie dane nam było zbliżyć się do nich pod żaglami, gdyż wiatr jak co dzień układał się do snu wraz z zachodzącym Słońcem.
Silnik po raz kolejny zawarczał pod zejściówką i po 2 godzinach staliśmy między dalbami w najbliższym porcie- Stein.
Tamże zaplanowałem postój tylko do wschodu Słońca, chcąc jak najszybciej dostać się na Kanał następnego dnia. Marny to odpoczynek po trzech dobach żeglugi. Nie można było jednak narzekać- 3 doby do Kanału to wszak całkiem niezły wynik...
Zdjęcia udostępnione przez załogę.
Zobacz też:
Niemiecki świat (część druga)
W krainie majonezem płynącej... (część trzecia)
Duńskie peregrynacje - cz.1 (część czwarta)
Duńskie peregrynacje - cz. 2... (część piąta)