Niemiecki świat
Jest taki brzydki dowcip o krowach mówiący jak poznać, że wpłynęło się w okolice germańskie... Nie będę go jednak przywoływał, bo mają tamte tereny też dobre strony. Dobrze rozwinięta infrastruktura żeglarska, kultura na wodzie, umiejętność operowania się cywilizowanym językiem i oczywiście tu i ówdzie strefy wolnocłowe (kolejność ma znaczenie).
Jeśli o mnie chodzi to mając do wyboru rejs po polskich portach morskich lub taki sam rejs po niemieckich, wybrałbym te drugie. Był ten temat wielokrotnie poruszany w internecie i nie tylko więc nie ma się nad czym rozwodzić - zapraszam do relacji Adama z kolejnego etapu jego rejsu, sam się przekonajcie, że można - wystarczy tylko chcieć. Wolę sobie nie wyobrażać co by się działo w Gdyni, gdyby sytuacja wyglądała podobnie jak na Helgolandzie...
Kanał
Zimnym świtem wyszliśmy na płaską wodę Kieler Förde i zasysając kawę i czekoladę dobrnęliśmy bez pośpiechu do śluz w Holtenau, gdzie kilka jachtów czaiło się już do wejścia. Spokojnie i my znaleźliśmy sobie swój kawałek wody do oczekiwania i po kilku chwilach zacumowaliśmy w śluzie. Potem podążając za „miejscowymi rutyniarzami” zapłaciłem opłatę kanałową- w przypadku Stratusa było to 12 euro.
Na kanale nie dało się uświadczyć wiatru, więc nawet rad byłem, że nie trzeba będzie zwiększać obrotów silnika ponad ekonomiczne. Mimo to na wszelki wypadek zatrzymałem się na stacji benzynowej pod Rendsburgiem.
Korzystając z ładnej pogody zarządziłem wietrzenie owoców, warzyw, pieczywa i materacy, na co dotychczasowe warunki na morzu nie pozwalały. Przez to na decku i nadbudówce powstał krajobraz jak w cygańskim obozowisku skrzyżowanym z warzywniakiem. Do tego uprzyjemniałem czas załodze grając na gitarze dla dzieci (¾), co czyniło z nas jednostkę jeszcze bardziej osobliwą. Niektórzy żeglarze wyprzedzający nas swoimi wielkimi jachtami nawet pytali się czy u nas wszystko w porządku. Ostatecznie tuż przed wejściem do mariny w Brunsbuttel na drugim końcu kanału cały ten majdan zniknął z powrotem w środku.
Łaba
W marinie zostaliśmy do popołudniowej wysokiej wody następnego dnia. Zamierzałem na odpływie wysadzić się aż za rozlewisko Łaby, co przy zapowiadanym wietrze 4B z południa miało wielkie szanse powodzenia. Jednakże po przejściu prze śluzę i wyjściu na rzekę zastaliśmy słabiuteńki zefirek ledwo marszczący wodę. Lawirując wśród statków kręcących się koło śluz wydostałem się z pomocą silnika na skraj toru wodnego i tamtędy już spokojnie sunąłem w ciszy w dół rzeki.
Oszacowałem, że nie zdążymy wyjść przed zmrokiem i końcem odpływu poza Łabę i pokornie musiałem zacumować w Cuxhaven aż do następnej wysokiej wody, która wypadała jeszcze w nocy.
Noc z kolei była niespokojna- wiatr gwizdał na olinowaniu rozhuśtanych jachtów, a pomosty stękały groźnie w swoich zamocowaniach. Znów trzeba było oddać pole żywiołowi i poczekać do „widnego”, co w praktyce oznaczało wypłynięcie koło południa, nieco przed wysoką wodą.
Ładny wiatr z południa tym razem nie nawalił i obiad jedliśmy już na otwartym morzu z dala od niebezpiecznych mielizn na ujściu rzeki.
Helgoland
Niebawem na horyzoncie pojawiła się charakterystyczna sylwetka wyspy Helgoland, do której dotarliśmy po kilku kolejnych godzinach w szarej poświacie, która pozostała po zachodzie Słońca. Port jak zwykle o tej porze roku zawalony był jachtami. To zmusiło nas do stanięcia do burty... na dziesiątego! Jak się później okazało nie byliśmy ostatnimi gośćmi tego wieczora. Obudziwszy się w nocy wyszedłem sprawdzić czy cumy dobrze trzymają, ale nie wychynąwszy jeszcze dobrze z zejściówki zobaczyłem wielką rufę obracającą się kilka metrów koło naszej burty. Zadrżałem, ale za chwilę przyjrzałem się dobrze i okazało się, że to wielki kecz, który z braku odpowiedniego miejsca zacumował na boi na środku portu.
Wcześnie rano odbyła się narada kapitanów naszej dziesięciojachtowej tratwy. Ustaliliśmy kolejność naszych wyjść w morze, aby ustawić się na nowo. Na innych „tratwach” działo się podobnie i już po chwili na basenie portowym odbywał się istny balet silnikowy. W efekcie „awansowaliśmy” na trzecie miejsce od kei i mogliśmy spokojnie zwiedzać wyspę.
A na wyspie atrakcji moc: wielkie czerwone klify otoczone chmurą wszelkich ptaków; dziwnie pofałdowany krajobraz na powierzchni, będący wynikiem nieudolnej próby wysadzenia wyspy w powietrze przez aliantów; w końcu tęgie zakupy w strefie wolnocłowej.
Objuczeni owymi tęgimi zakupami wróciliśmy na jacht a tu niespodzianka- w naszej tratwie zmieniły się cztery zewnętrzne jachty co zniweczyło założenie naszych porannych manewrów.
Rad nie rad umówiłem się ze swoimi sąsiadami, że opuszczę tratwę wyślizgując się spomiędzy nich.
Pora obiadowa zastała nas znów na morzu. Wiatr był słaby, a fala duża, więc jacht strasznie się szamotał, ale godziny cierpliwości zostały w końcu wynagrodzone... zmienianiem żagli na tej piekielnej fali, gdy porządnie się rozwiało.
Borkum
Następnego dnia rano wpasowawszy się idealnie w czas niskiej wody zaczęliśmy zbliżać się do cieśniny Borkum Riff i okrążywszy z prądem wyspę, koło południa delektowaliśmy się już zimnym piwem w marinie. Doprowadziliśmy jacht do porządku, przetestowaliśmy stawianie mojego trajsla i po południu ruszyliśmy na podbój wyspy. Do miasta, które leżało nad wielkim osuchem było z mariny 7 km. Można było się tam dostać wąskotorówką (ciągniętą okazjonalnie przez oryginalną ciuchcię), autobusem lub bezpardonowo z buta. Chcąc nieco podsycić apetyt udaliśmy się pieszo. Na miejscu w mig znaleźliśmy odpowiednią knajpkę, gdzie miła pani z Polski serwowała nam wyśmienite ryby.
Po tej solidnej uczcie ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Oczywiście o powrocie do mariny na piechotę nie mogło być mowy. Wąskotorówka jak na złość przestała już kursować, ale na szczęście został jeszcze autobus. Oczekiwanie na przystanku trwało wprawdzie dłużej niż sama podróż, jednak nikt nie śmiał nawet narzekać.
Następnego dnia odczekawszy na wysoką wodę wyszliśmy znów na Borkum Riff i halsując się dzielnie przed zmrokiem znaleźliśmy się na morzu. Z pięknej pogody szybko nic nie zostało, deszcz zaczął padać, a wkrótce Borkum zniknęło za rufą w mroku rozcinanym tylko co chwilę wirującym światłem latarni...
Wszystkie zdjęcia udostępnione przez załogę.
Zobacz też:
Początki rejsu (część pierwsza)
W krainie majonezem płynącej... (część trzecia)
Duńskie peregrynacje - cz.1 (część czwarta)
Duńskie peregrynacje - cz. 2... (część piąta)