W krainie majonezem płynącej...
Drodzy Czytelnicy, miło mi zakomunikować wszem i wobec, o otrzymaniu 5 z 21 przysługujących dni urlopu, co wiąże się z niechybną nieobecnością mojej skromnej osoby w najbliższy piątek. Pewnie będziecie się stukać palcem w czoło jak powiem, że wybieram się na popływać po słonej wodzie w okolicach Kątów Rybackich... Pamiętajcie, znajomi Adama też się stukali w czoło: "Carterem do Amsterdamu?"
Adam nie tylko udowodnił, że można ale po drodze również najadł się frytek z majonezem a stukacjący zostali z palcem... na pewno nie w majonezie. Zapraszam do trzeciej części relacji: dziś Amsterdam.
W drodze z Borkum
Po wyjściu z Borkum zakołysał nas zachodni wiatr - zapowiadał się kawał znojnej żeglugi. Nasze mozolne halsy układały się akurat pomiędzy wielkim torem wodnym a brzegiem, co na mój sen nie działało bynajmniej kojąco. Na dodatek w środku nocy wiatr przybrał nieco na sile i postanowiłem zamienić grota zarefowanego na trajsla. Walka z łopoczącymi dakronami i pajęczynami lin na latającym w ciemnościach bomie trwała dobre pół godziny, aż w końcu trajsel zapracował i mogliśmy dalej wydzierać kolejne mile wysokości.
Długo jednak nie trwał zasłużony odpoczynek w koi, bo o brzasku wpłynęliśmy na akwen połowów i przez kilka godzin trzeba było kluczyć między lugrotrawlerami rozpościerającymi przy burtach swoje gęste sieci niczym skrzydła ociężałych ptaków.
Tymczasem nasze posuwanie się do celu wyglądało nader skromnie - żeglując pod prąd ledwo posuwaliśmy się do celu. Dopiero gdy pływ się odwrócił „ruszyliśmy z miejsca”. Wkrótce minąwszy kolejną wyspę i odłożywszy się nieco na południe mogliśmy wreszcie zaprzestać tej partyzanckiej halsówki.
Kolejnego wieczora postanowiłem wypróbować patent na refowanie foka, z którym nie miałem wcześniej do czynienia. Cała operacja trwała zaledwie 10 minut, a efekt przeszedł moje oczekiwania - żagiel nie marszczył się mimo reflinek i dawał jeszcze całkiem przyzwoity ciąg.
Przed wschodem Słońca skonstatowałem, że wiatr wieje już nieco z północy, postanowiłem więc skrócić sobie kilka mil drogę do Den Helder przepływając wąską cieśninką między wyspami Texel i Noorderhaaks. Przejście było dobrze oznaczone pławami, ale to co działo się po bokach zapierało dech w piersiach: szliśmy po spokojnej wodzie, a po prawej burcie przez kilkudziesięciocentymetrową płyciznę przelewały się z hukiem masy wody gnane przypływem. Było już szaro, więc było widać jak woda kotłuje się białym wałem w najpłytszych miejscach, jakby sam diabeł miał się tam zaraz wynurzyć.
Do tego spektaklu dołączyły jeszcze dziwne białe światła trwające i znikające z nieboskłonu, których ostatecznie nie udało się zidentyfikować (UFO?).
W końcu po emocjonującym przejściu między wyspami spokojnie skierowaliśmy się do Den Helder. Tam jeszcze czekaliśmy chwilę na otwarcie mostu, potem śluzowanie i po kilkunastu minutach staliśmy w jednej z miejskich marin.
W czasie nieśmiałego rekonesansu w marinie spotkaliśmy skąpo odzianego mężczyznę, który okazał się hafenmajsterem. Widocznie nie spodziewał się gości o tak wczesnej porze (ostatecznie była 7 rano) i zaraz wytłumaczył swój stan „późną kolacją” poprzedniego dnia. Pokazał nam wszystkie przybytki mariny, a potem poszedł z nami zobaczyć zajmowane miejsce. Gdy zadeklarowałem, że stoję tylko do wieczora, ponieważ dalej płynę na wyspę Texel, poczciwy ten człek dał do zrozumienia, że mamy stać za darmo. Oto co znaczy odwiedzić liberalny kraj!
Den Helder
Nie koniec nowości na tym - w jednym z pomieszczeń „socjalnych” dla gości w korytarzu zawieszone były portrety wszystkich hafenmajsterów w historii mariny. Pierwszy z nich zaczął urzędować w roku... 1924. Przedwojenni czarno -biali mężowie w mundurach spoglądający z dumą i zacięciem z pożółkłych fotografii... Aż mnie żal ścisnął, gdy pomyślałem sobie wtedy o większości rodzimych marin.
Po załatwieniu tych skromnych formalności pozwoliłem sobie paść w koję na pewien czas, by odespać chociaż część bezsennej nocy. Całą załoga nie omieszkała podchwycić mego pomysłu.
Po zasłużonym odpoczynku, będąc ciągle pod wrażeniem miejscowych zwyczajów, wyruszyliśmy na zwiedzanie schludnie utrzymanego miasta. Po długich wędrówkach ulicami Den Helder obraliśmy kurs na przydrożną gastronomię, kuszącą niskimi cenami. Niczym by się to nie różniło od lokali quasi -kebabowych spotykanych w innych częściach Europy, gdyby nie wielka porcja majonezu dodawana do frytek. To pozornie ekscentryczne połączenie okazało się jednak niezwykle smaczne - aż chciałoby się sparafrazować treść pewnej reklamy: „Holendrom gratulujemy frytek z majonezem”.
Tuż przed wypłynięciem postanowiłem odwdzięczyć się hafenmajsterowi za jego gest i zaniosłem mu kilka polskich piw, by znów mógł cieszyć się późną kolacją.
Texel
Słońce stało już nisko, gdy przetarabaniliśmy się z powrotem przez śluzę i most i wypłynęliśmy w kierunku portu Oudeschild na wyspie Texel. Wokół pętały się lugrotrawlery zwane kutrami „ze skrzydełkami”. Silny wiatr zachodni pędził nas półwiatrem ku wyspie z prędkością 6 -7 węzłów, tak, że nawet „boczny” prąd nie dawał się zbytnio we znaki.
Jeszcze przed zachodem Słońca weszliśmy do mariny i rozpoczęliśmy mozolne poszukiwania wolnego miejsca. W końcu po ponad półgodzinnym kręceniu się znalazło się miejsce akurat na Stratusa, gdzie wpasowaliśmy się zgrabnie rufą.
Następnego dnia zapłaciłem u hafenmajstera opłatę portową i zrozumiałem dlaczego w Den Helder dostaliśmy postój gratis: 30 euro za dobę ugięło pode mną kolana.
Skonfundowani zwiedziliśmy pobieżnie portowe miasteczko i przed popołudniową niską wodą ruszyliśmy w stronę zalewu IJsselmeer „odgrodzonego” od wód pływowych wielką groblą ze śluzami.
Zalewów czar...
Sunęliśmy z wiatrem przez coraz węższy tor wodny i odliczaliśmy mijane pławy. Po kilku godzinach osiągnęliśmy Den Oever, gdzie pokonując znowu most i śluzę dostaliśmy się na IJsselmeer. Tam wiatr był nieco lżejszy i przed zmrokiem nie udało się dopłynąć do drugiej grobli, za którą znajdował się kolejny zalew - Markermeer. Mało tego - do portu Medemblik weszliśmy dopiero koło północy.
Czas nas gonił, więc następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę już o 0500. Początkowo aż do grobli musieliśmy piłować na silniku, dopiero za śluzą postawiliśmy żagle i niemrawo odłożyliśmy się na kurs zbliżający nas do Amsterdamu. Po południu widząc, że wiatr słabnie, a efektywność naszych halsów jest żałosna odpaliłem znowu silnik. W miarę jak zbliżaliśmy się do wejścia na Noordzeekanal towarzyszyło nam coraz więcej jachtów, by w końcu przekształcić się w jeden wielki korowód.
To jednak była betka w porównaniu z tym co działo się przed mostem: kilkadziesiąt jachtów czyhało na otwarcie mostu dryfując w kilkumetrowych odstępach utrzymywanych krótkimi szarpnięciami silników. Obserwując „rutyniarzy” podpłynąłem najbliżej mostu jak tylko się dało i czujnie obserwowałem światło przed mostem. W końcu przęsło uniosło się do góry i całą flotylla wystartowała w wąskie przejście niczym nowojorski maraton. Na szczęście kultura żeglarska w Holandii jest wysoka i mimo pozornego chaosu wszyscy zdążyli, zmieścili się i niczego nie dotknęli. Był to jednak dopiero początek wielkiej gonitwy, ponieważ kilka kabli za mostem znajdowała się śluza. Na czoło wysunęły się duże jachty i po kilku minutach w komorze śluzy nie było już miejsca. Jednakowoż zmyślnie obok otworzono wrota do drugiej śluzy i po chwili staliśmy tamże w pierwszym rzędzie jachtów.
Po szybkiej zmianie poziomu wyszliśmy z drugiej strony poganiani przez zniecierpliwionych holenderskich żeglarzy nie zważających już na sygnalizację świetlną w śluzie. Tu dopiero okazało się skąd ten cały dziki pospiech - każdy chciał zająć dogodne miejsce na noc w wybranej marinie.
Amsterdam
Marina Sixhaven położona była vis a vis dworca, i posiadała zaledwie kilkadziesiąt miejsc przy kei. Obawiałem się, że znalezienie miejsca w takiej lokalizacji graniczyć będzie z cudem. Jak się jednak okazało hafenmajster dokonywał tam istnych cudów ustawiając jachty na każdym możliwym kawałku wody do burt, ruf, dziobów i końcówek pomostów z zegarmistrzowską precyzją. Nam przypadło miejsce około metr dłuższe od naszego jachtu, kokpitem do końcówki pomostu, a resztą burty do dalb(!). Ledwie zdążyłem wrócić od hafenmajstera z „kantorku”, a już do naszej burty stał Holender, a do niego jeszcze Anglik.
Gdy wszystko było już sklarowane, otworzyłem puszkę i odetchnąłem z ulgą - udało się dopłynąć na czas i to jeszcze w jakie miejsce! Jednym okiem mogłem już patrzeć w twarz swoim szydercom. Pokonałem wszakże cięższy odcinek trasy - statystycznie pod wiatr.
Po refleksyjnej chwili wytchnienia zapadł zmierzch i wybraliśmy się do miasta tam, gdzie wszyscy udają się po zmierzchu. Do naszej kompanii dołączyła jeszcze część innej polskiej załogi, która również znalazła się w Sixhaven niedługo po nas.
W mieście kluczyliśmy wśród kanałów i uliczek tak wąskich, że przeciwległe budynki są na wyciągnięcie rąk, a panienki niemal wciągają do swoich przybytków rozkoszy. Nikt zaś nie uległ podszeptom szatana i całą ekipą wróciliśmy do mariny, gdzie jeszcze uskuteczniliśmy jabbinho końcowe, konsumując to co nabyliśmy w Amsterdamie.
Następnego dnia musiałem być od rana na nogach, aby przyjąć nową załogę. Sprytnie skorzystałem również z okazji, że wiele jachtów wypływało i ustawiłem się w normalny sposób do kei, co znacznie ułatwiło dalsze działania. Gdy tylko wszyscy przyjechali, od razu zabraliśmy się za przygotowania do drogi powrotnej: remanent w zapasach, zakupy i niekończące się ształowanie. A wszystko to jako i na początku - w bezpardonowym upale.
Ostatecznie po południu wszystko było gotowe, zluzowałem więc ludzi a sam zabrałem się za pranie swoich łachów. Upał i kolejna nieprzespana noc sprawiły, że po tej czynności nikt nawet koniem nie wyciągnąłby mnie z koi. Żal mi było na początku, że nie zwiedzam tego co w Amsterdamie warto zobaczyć w dzień, jednak pocieszyłem się, że przecież jeszcze nie raz tu pewnie zawinę. Poza tym - przede mną długi przelot, a więc warto byłoby zregenerować siły.
Jak się okazało wieczorem zebrałem siły na kolejny nocny wypad, którego wobec wypoczęcia nie mogłem sobie odmówić. Tym razem wziąłem gitarę i po długich poszukiwaniach zadekowaliśmy się nad jednym z kanałów z widokiem na dziewczynki.
Żeby klimatu stało się zadość uderzyłem w struny, a słowa same zaczęły wypływać w noc: „Jest port wielki jak świat, co się zwie Amsterdam, marynarze od lat pieśni swe nucą tam(...)”*).
Gdy następnego dnia rano wychynąłem z zejściówki, zobaczyłem, że z wczesnego wypłynięcia nici: port był tym razem zastawiony prawie pod główki, a nas blokowało „zaledwie” 6 jachtów, na których wszyscy jeszcze w najlepsze spali.
Nie pozostało nic innego jak przystąpić do śniadania. Jednak ledwie zdążyliśmy się uporać ze śniadaniem, a w jednej chwili wszystkie jachty stojące dookoła odcumowały i odpłynęły na kanał.
Był to efekt zastosowania „doby hotelowej” dla gości mariny. Niewiele myśląc poszedłem w ślady swoich niedawnych sąsiadów i po kilku chwilach już sunęliśmy kanałem w stronę wrót na Morze Północne - IJmuiden.
Port wielki jak świat zniknął za rufą, a przed nami rysowała się coraz wyraźniej sylwetka ostatniej śluzy....
Wszystkie zdjęcia udostępnione przez załogę
*) „Amsterdam” - muz. J. Brel, sł. P. Zadrożny
Zobacz też:
Początki rejsu (część pierwsza)
Niemiecki świat (część druga)
Duńskie peregrynacje - cz.1 (część czwarta)
Duńskie peregrynacje - cz. 2... (część piąta)