Duńskie peregrynacje - część pierwsza
Z dwutygodniowym poślizgiem spowodowanym chorobą prezentuję kolejną, już czwartą część rejsu Adama. Widać sprawiedliwość jakaś na tym świecie musi być, na wodzie jeszcze nigdy nie chorowałem (w gastronomicznym tego słowa znaczeniu) to chociaż czytając o głodującej załodze zmorzyła mnie ciężka angina...
Wracając do tekstu podoba mi się w tych cywilizowanych krajach. Jak wynika z badań Sekisui House 49,8% Japończyków nie widzi potrzeby zamykania drzwi wejściowych na klucz gdy wychodzą z domu na niezbyt długo. Szwedzi wystawiają różne produkty w "sklepikach" bez opieki podając ich cenę i talerzyk na pieniądze. Mają zaufanie, postarajmy się go nie zawieść podczas naszych rejsów...
PS: Dziękuję osobie, która poinformowała mnie o błędzie wyświetlającym się zamiast strony. Podejrzewam, że gdyby nie to sam zauważyłbym prawdopodobnie dopiero dodając kolejny news w piątek.
Morze Północne
Po wyjściu z ostatniej śluzy trzeba było jeszcze przedrałować kawałek do właściwego wyjścia na morze. Tam przywitał nas zachodni wiatr i „dojrzała” fala. Nowa załoga wyległa walnie do kokpitu, albowiem pod pokładem było jakoby niebezpiecznie duszno. Co za tym idzie nijak nie dało się namówić kambuzowego do przyrządzenia kurczaka, który czekał od poprzedniego dnia w marynacie. Pomijając mój osobisty głód żal mi się zrobiło świeżego mięska, więc zadawszy kurs na najbliższe kilka godzin wziąłem się z zapałem za pichcenie. Ryż ugotowany na rosole podsmażyłem następnie z warzywami doprawiając obficie curry. Mięso było już przyprawione, więc tylko usmażyłem je podlewając nieco marynatą.
Apetyt załogi był słaby i nawet połowa przygotowanej ilości nie została napoczęta, jednak przynajmniej mięso zostało zabezpieczone przed zepsuciem na kolejną dobę.
Noc minęła w miarę spokojnie i po wschodzie Słońca w cieple porannych promieni przecięliśmy ostatni z torów wodnych na naszej trasie na Morzu Północnym.
Słoneczna pogoda sprawiła, że załoga powoli wracała do życia- pojawiły się pierwsze odważne próby spożywania pokarmów, a nawet przebywania pod pokładem z otwartymi oczyma.
Na obiad ugotowałem tym razem „zupkę rekonwalescenta”- pomidorową z dużą ilością lanych klusek, jednak z zaznaczeniem, że warunkiem otrzymania porcji jest zjedzenie części wczorajszego kurczaka, którego przed podaniem przysmażyłem dolewając więcej oleju wymieszanego z curry.
Zupy znów zostało tyle, że następny obiad zapowiadał się już dwudaniowy.
Przez cały dzień wiatr wiał porządnie z zachodu i dzięki temu udało się pokonać przez całą dobę rekordowy dystans ponad 130 mil.
Trzeciego dnia przelotu widać było wyraźnie, że wyżowy „nordweściak” z wolna się wyczerpuje. Trajsel poszedł w bakisty, a za nim fok, który ustąpił miejsca genule. Wieczorem i to okazało się na nic- zdechło zupełnie i tylko fala miotała bezbronnym kadłubem na wszystkie strony. Zrzuciłem żagle, aby się nie szarpały o takielunek i nastało leniwe oczekiwanie na pojawienie się jakichś sensownych podmuchów.
Wreszcie nieco po północy przyszła południowa trójka i nad ranem widzieliśmy już ląd a za chwilę podejście do Thyborøn. Chwilę zmagaliśmy się z silnym prądem na wejściu brnąc prawie w miejscu, ale w końcu udało się dopaść spokojnego basenu portowego.
Limfjord
Thyborøn już z daleka majaczyło wysokimi kominami oraz dziwnym zapachem (delikatnie mówiąc). Okazało się, że znajduje się tam wielka przetwórnia ryb i wokół niej kręci się całe życie mieściny. Niedaleko portu znajduje się również szkoła rybołówstwa, a w samym porcie rybna giełda towarowa. Miasto ma jednak jak na razie lata największego rozkwitu za sobą i powoli zamienia się w zapomnianą prowincję, czego pięknym symbolem jest zachwaszczona bocznica kolejowa. „Dziewiczy wrócił czas w Thyborøn”*)-chciałoby się zaśpiewać jak u Porębskiego.
Miasto nie miało wiele do zaoferowania, jednak po ponad 3 dobach na morzu możliwość zatankowania wody, podładowania akumulatorów, a w końcu prysznic- to już były powody usprawiedliwiające zacumowanie choćby i gdziekolwiek.
Zrobiliśmy spacer sennymi uliczkami ukoronowany zimnymi Tuborgami i wróciliśmy na jacht zjeść obiad w cywilizowanych warunkach.
Po obiedzie zadecydowałem, żeby przepłynąć przed zmrokiem do Lemvig - najbliższej mariny na Limfjordzie. Ruszyliśmy ku wąskim przejściom wijącym się między mieliznami. Początkowo dało się nawet halsować, ale w najwęższych miejscach trzeba było przepyrkać na silniku kilkanaście minut. Potem znowu postawiliśmy żagle i klucząc już po ciemku weszliśmy do mariny w Lemvig. Na jachtach wokół nie było śladu życia, właściwa miejscowość znajdowała się aż na końcu zatoczki, więc szybko zawinęliśmy się do śpiworów z zamiarem wyruszenia przed 6 rano w dalszą drogę.
Jakoż i wstaliśmy; było już widno, a wiatr rozwiał się już do przyzwoitych 5B. Szybkie refowanko w porcie i po kilku minutach już pruliśmy pod żaglami po płaskiej wodzie osiągając zawrotne 6,5 węzła. Zaraz po śniadaniu znaleźliśmy się w pobliżu pierwszego mostu. Wywołałem operatora na odpowiednim kanale i po krótkim oczekiwaniu przęsło uniosło się dostojnie, by opuścić się sprawnie tuż za naszą rufą.
W dalszym ciągu żeglowaliśmy jak w sielance - silny półwiatr, płaska woda błyszcząca się od Słońca i przyjemny krajobraz. Dookoła zaczęły się pojawiać też inne jachty. Pędziliśmy co koń (?) wyskoczy 6, 7 a w pewnym momencie nawet 7,8 węzła!
Po południu dopłynęliśmy do wąskiego przejścia koło miejscowości Logstør, tam też otworzono nam kolejny most. Za mostem z powrotem postawiliśmy żagle i dalej dzielnie sunęliśmy w stronę Ålborga. Zależało mi, aby dotrzeć tam przed zmrokiem, ponieważ stamtąd zaczynał się tor wodny oznaczony pławami świetlnymi do końca cieśniny. Poza tym na samym końcu Limfjordu w porcie Hals stał zaprzyjaźniony żaglowiec Antica kapitana Jerzego Wąsowicza; żal byłoby się nie spotkać będąc już tak blisko.
Niestety tego dnia nie było nam to dane. Wiatr ucichł zupełnie, a za nami pokazała się wielka czarna chmura dysponująca pioruny na prawo i lewo. Czym prędzej opancerzyliśmy się w sztormiaki. Pod owiewką zaimprowizowałem tymczasowy stół nawigacyjny- mapy w foliowym ubranku, przyrządy, lornetka, czołówka i ręczna UKF-ka. Repeter od GPS-a wreszcie się na coś przydał. Kazałem również przygotować kotwicę na wszelki wypadek.
W końcu zniknęliśmy w wielkiej ulewie. Płynęliśmy wolno, przyspieszaliśmy dopiero gdy było widać już kolejną pławę. Po deszczu z kolei zrobiło się tak ciemno, że nie było widać nawet pław. Płynąc po omacku, częściowo za mijającymi nas jednostkami miejscowych a częściowo wspomagając się rzadkimi wskazaniami echosondy wreszcie dotarliśmy do mariny Ålborg Sejlklub. O płynięciu dalej nie było już mowy, ponieważ mosty miejskie po 2200 nie były już otwierane.
Nie było jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Następnego dnia mieliśmy do przepłynięcia zaledwie 24 mile do Hals, więc wyspaliśmy się porządnie, zrobiliśmy zakupy, dokonaliśmy drobnych napraw, wypraliśmy brudne łachy i zatankowaliśmy paliwo.
Najefektowniejszym owocem tego postoju było jednak ciasto upieczone w marinie, z myślą o wieczornym jabbinho.
Wyszliśmy z mariny po południu i po przepłynięciu dwóch mostów ruszyliśmy farwaterem do Hals.
Wiatr jak na złość znowu odmówił współpracy o zachodzie Słońca i dobrą godzinę trzeba było hałasować silnikiem. Ostatecznie w Hals byliśmy „już” przed 2300.
Na miejscu stanęliśmy przyjęci do burty Antiki i bez ogródek dorzuciliśmy swój kamyczek do ogródka trwającej tam imprezy.
Kattegat
Następnego dnia bez pośpiechu wstaliśmy z koi. Wszystko szło powoli, lecz bez lenistwa, a raczej ze swoistą gracją. Tak właśnie czas przyjemnie płynie stojąc burta w burtę z Anticą. Niemniej jednak po południu z żalem musieliśmy oddać cumy i skierować się na południe. Wiatr nam całkiem odpowiadał, a morze było spokojne. Żeby jednak nie było za dobrze wieczorem skończył się gaz i zostaliśmy skazani na suchy prowiant.
Następny planowany postój nie był jednak daleko, więc próbowaliśmy „nie zwracać na to uwagi”.
Po ponad dobie spokojnej żeglugi (nie licząc przecinania trasy wielkich promów-katamaranów kursujących z Arhus na Zelandię) około północy znaleźliśmy się w porcie Ballen na wyspie Samsø. O tej porze doby trudno było znaleźć wolne miejsce, tym bardziej w ciemnościach jakie panują w większości duńskich marin. Na szczęście udało się znaleźć kawałek kei w sam raz na długość Stratusa i nie byliśmy zmuszeni przerywać nikomu intymności snu stawaniem do burty.
Zapłaciliśmy postój w automacie i bez zbędnych celebracji pogrążyliśmy się we śnie.
Następnego dnia sprawa priorytetową było oczywiście załatwienie gazu. W miejscowym punkcie wymiany było wiele rodzajów butli, ale żadna nie odpowiadała naszej, niemieckiej. Przyuważyłem, że w marinie stoi kilka niemieckich jachtów, więc wyposażyłem najlepiej mówiącego po niemiecku załoganta w czteropak „Bosmanów” i wysłałem tamże z misją zdobycia choćby częściowo pełnej butli. Mimo szczerych chęci sąsiedzi posiadali tylko butle większe i to zwykle pojedyncze.
Jak niepyszni udaliśmy się na zwiedzanie miasteczka- jednego z pięciu na tej wyspie. Wiele domków miało dachy kryte solidnie wyglądającą strzechą. Po 10 minutach spaceru znaleźliśmy się na „przedmieściach”. Tu wzdłuż szosy stały przy wjazdach na posesje tradycyjne samoobsługowe warzywniaki i stoiska z innymi wyrobami. Wszystko ładnie zapakowane w odważone porcyjki z wyznaczoną ceną. Obok znajdowała się skarbonka do płacenia.
Na zakupy zdecydowaliśmy się dopiero w sklepie z lokalnymi przetworami, gdzie można było nabyć wszelkie dżemy, dodatki do mięsa, wina, nalewki i wszystko inne co da się wyprodukować z owoców i warzyw występujących na wyspie. Wszystkie produkty, chociaż były jadalne miały ze względu na cenę charakter przede wszystkim pamiątkowy.
Niedługo po południu wróciliśmy na jacht i w pełnym Słońcu wyszliśmy z portu, aby zmierzyć się z Wielkim Bełtem...
Wszystkie zdjęcia udostępnione przez załogę
*) „Dziewiczy wrócił czas w Grytviken”- „Grytviken”, sł. i muz. J. Porębski
Zobacz też:
Początki rejsu (część pierwsza)
Niemiecki świat (część druga)
W krainie majonezem płynącej... (część trzecia)
Duńskie peregrynacje - cz. 2... (część piąta)