Opowieść o Janie Kunie, korsarzu.
Gawęda, cz.3
Bilans bitwy był jednoznaczny... Dryfujący bez rej okręt portugalski poddał się wraz z całą załogą, "Castro Verde" został zdobyty wspólnymi siłami Martena i Drake'a a drugi galeon hiszpański spoczywał na dnie. Po stronie korsarzy były poważne uszkodzenia omasztowania, dające się jednak dość szybko naprawić i kilku lekko rannych. Przeciwnicy zaś musieli pogodzić się ze stratą kilkuset piechurów, wyciętych w pień w przednim kasztelu, gdzie szukała schronienia załoga "Zephyra". Po krótkich pertraktacjach między dwoma kapitanami angielskimi zawitała zgoda i przyjaźń. Francis Drake wracał właśnie z kolejnej wyprawy do wybrzeży Meksyku, a po drodze próbował jeszcze zdobyć bogaty transport złota portugalskiego, co by mu się udało, gdyby nie wmieszali się Hiszpanie. Reszta jego floty dopiero w czasie tej rozmowy po bitwie nadciągała z zachodu. Chwilę przed nimi na pobojowisko przybył "Ibex" i wyniknęła kolejna sprzeczka, spowodowana żądaniami Martena o darowanie jeńcom życia. Jednak, ze względu na dług wdzięczności jaki wobec tego dziwnego człowieka z zasadami miał kapitan "Złotej Łani" - zgodził się. Tak więc wkrótce na portugalskich szalupach ratunkowych kołysały się na oceanie załogi dwu narodowości, prawie podrzynając sobie gardła z powodu przeładowania łodzi...
Jednak Jan nie mógł osłabiać bezpieczeństwa swoich ludzi, którymi obsadził "Castro Verde" - kazał więc zostawić jego szalupy na deck'u. Wszyscy się domyślali, że Drake odstąpił od roszczeń do drugiego okręty tylko dlatego, że już miał dość pryzu, by porazić nim całą Anglię... Na pokładzie zaś zdobytej jednostki Marten znalazł prawdziwe skarby: krzynie i wory przypraw korzennych, stosy sukna, złoto i srebro, zapasy prochu i broni. Miała tam również miejsce pewna śmieszna sytuacja, przedstawiająca również zasady Jana. Oto gdy przyjmował oficjalną kapitulację i podszedł do kapitana ten wyciągnąwszy szablę chwycił w obie ręce i uderzył nią o kolano. Stary zwyczaj, poddając się niszczyło się broń, żeby nie mogła posłużyć wrogowi, dawało to również zachowanie honoru przez przegranego. Jednak niewprawne zachowanie nieszczęsnego Hiszpana sprawiło, iż szabla się tylko wygięła na kolanie i powróciła do dawnego kształtu nienaruszona. Marten roześmiał się i jednym ruchem chwycił broń kapitana i wyciągnął rękę po pochwę od szabli. Tamten jak niepyszny, cały czerwony musiał ją odpasać i oddać. Jan włożył szablę do niej i zgiął w powietrzu, tak że przysnęły mu w rękach a następnie poleciały za burtę... "Tak to się robi" i roześmiał mu się w twarz. Tamten tylko wyszeptał "Dziękuję"... Następnie podczas oprowadzania po statku, po inspekcji wszystkich ładowni i pokładów artyleryjskich dowódca "Zephyra" idąc razem z kapitanem pojmanego okrętu, Salomonem Whitem i swoim pierwszym oficerem, kazał się zaprowadzić do komnat gościnnych - ciekaw zobaczyć jakich to znamienitych gości pojmał. Po drodze jednak znów czekała ich kolejna niespodzianka. Oto przy przechodzeniu jednej z grodzi z za drzwi pobliskiej kabiny dał się słyszeć stłumiony okrzyk, a później wypadł z niej na korytarz mężczyzna odziany w strzępy jakiegoś ubrania, z rapierem w ręku i pistoletem za pasem. Marten jednym ruchem ręki podniósł i ustawił między "napastnikiem" a sobą pojmanego kapitana. "Rzuć broń i poddaj się" - krzyknął jednocześnie w jego stronę. Ów napotkany "potępieniec" nie przejął się rozkazem i podniósł rapier do czoła - w tym momencie tuż koło jego głowy utkwiły, wbite w ścianę aż do połowy ostrza, noże. Następne dwa już czekały w ręce pierwszego oficera "Zephyra" czekając na komendę do zakończenia sprawy. Tamten zaś, jak gdyby nigdy nic skończył salut bronią w stronę Martena i odpowiedział: "Nazywam się Kavaler Ryszard de Belmont, kapitan korsarskiego okrętu Jej Królewskiej Mości "Arrandora", zatopionego tydzień temu przez tych psubratów. Siedziałem tu zamknięty, ale człowiek, który miał mnie pilnować bardziej był przejęty kanonadą jaką urządziliście niż swoim zajęciem..." Spojrzał na noże, jeszcze drgające w desce ściany tuż nad jego głową, potem pokiwał z uznaniem sprawności ich właściciela a następnie podrzucił swój rapier do góry, chwycił za klingę i podał Martenowi. "Czy to cacko też muszę oddać?" - zapytał wskazując na pistolet tkwiący za pasem. "Nie" uśmiechnął się Jan, "Broń też zatrzymajcie, a teraz chodźcie z nami - zobaczymy kogo to jeszcze przewożono na tym statku... Założę się że w bardziej luksusowych warunkach niż pana, Kavalerze" i cały korytarz napełnił się jego donośnym śmiechem. Belmondowi nie było tak do śmiechu, rad był się najpierw przebrać w coś, ale nie mógł odmówić. Ruszyli wszyscy dalej, a kapitan otworzył drzwi następnej śluzy i zaprowadził ich do obszernej kabiny. Tam na środku, na krześle siedział starszy mężczyzna, wyraźnie siwiejący, odziany w bogate szaty i opierający się na lasce zakończonej pokaźnych rozmiarów szafirem. Obok, krok z tyłu stał młodzik, widać również ze szlacheckiego rodu, chodź znacznie mniej dostojny od siedzącego, pilnowany żeby nie palnął jakiegoś głupstwa przez starszego jegomościa z grubym, ciężkim, złotym łańcuchem zawieszonym na szyi i spływającym aż na wielki brzuch. W tyle kabiny siedziała piękna, czarnowłosa kobieta, a w koncie skulona, z rękami zakrywającymi twarz (jednak, tak żeby niczego z całej sceny nie uronić) łkała znacznie skromniej od całej reszty odziana - "pewnie służka tej damy" pomyślał Marten. "Kim oni są?" zapytał kapitana, a gdy ten milczał Kavaler de Belmont w wymowny sposób stuknął go rapierem w but. Wtedy ten postąpił krok do przodu i w kilku hiszpańskich słowach przedstawił sytuację siedzącemu... Ten pokiwał smutnie głową, wstał i przemówił do Jana czystym angielskim "Jam jest ekscelencja Juan de Tolosa, pełnomocnik królewski do spraw Indii Wschodnich." Z dalszymi wyjaśnieniami pospieszył znów uwolniony za sprawą abordażu Ryszard - "Ta piękna i dumna pani, która żadnego z nas nie chce obdarzyć spojrzeniem, jest jego córką i nazywa się seniora Francesca de Vizella. Jej mąż jest aktualnie gubernatorem Jawy. Ospały szlachcic z łańcuchem - to Diego de Ibarra, właściciel rozległych dóbr ziemskich na Jawie, skąd wraca do swoich winnic w dolinie Duero. A ten wymoczek, to szlachetnie urodzony caballero Formoso da Lancha, sekretarz osobisty ekscelencji. Jedna z pierwszych rodzin w Traz os Montes. Natomiast ładniutka i bardzo zmartwiona morenita, która zalewa się łzami nie zaniedbując przy tym zerkać na was z wielkim upodobaniem, co zdaje się dowodzi jej dobrego gustu, pełni obowiązki cameristy seniory Franceski..." Marten spojrzał dokładniej i rzeczywiście pochwycił błysk jej czarnych oczu. Roześmiał się ubawiony bystrością spostrzeżeń swego przygodnego tłumacza... Potem spochmurniał i począł się zastanawiać co zrobić z owym, żywym inwentarzem, jaki zastał na statku... "Kapitanie Marten, czy zechce mnie pan wysłuchać?" - odezwał się głosem pełnym godności, nie pozbawionej jednak drwiącej nuty... Jego szczęście, że nikt tego nie spostrzegł. "Jestem wystarczająco bogaty, żeby zapłacić ci każdą cenę, za wolności i zdrowie mojej córki. Podobnie reszta nas tutaj obecnych też się chętnie ułoży i uzbiera się z tego sumka wystarczająca na spokojne życie aż do śmierci..." Marten parsknął śmiechem - "Nie ma takiej sumy, za którą zgodziłbym się na spokojne życie!" Po tych słowach wyszedł i rozkazał rozdzielić zakładników na wszystkie trzy okręty. Ekscelencja został na "Castro Verde", panie powędrowały na "Zephyra" a reszta musiała udać się na "Ibexa". Kiedy skończył obchód i wrócił na pokład Drake już zajął się swoim pryzem zasalutował na odchodnym banderą i w towarzystwie reszty swojej armady odpłynął pełnym kursem w stronę Anglii. Po kilku dniach przeznaczonych na naprawy również Jan ruszył w drogę powrotną, dalej zastanawiając się, co począć z niewygodnym towarem... Dni upływały wolno, Marten wygrał pistolet od Kavalera de Belmonta, a ten od Martena cały jego przydział w sprzedaży przyzu... I wtedy nadszedł dzień zwrotny, na rozkaz okręty się rozdzieliły... "Ibex" i "Castro Verde" udały się prostą drogą (znaczy zygzakowatą, bo wiatr się zmienił i musiały halsować), natomiast "Zephyr" zawinął na północny-wschód i udał się ku brzegom zachodniej Hiszpanii. Po dopłynięciu ciemną nocą na pod masyw Oeiras, Jan oznajmił swoim "gościom" co zamierzał... Jak łatwo się domyśleć, tym którzy choć po części poznali już jego serce honor, przemówił do seniory Francesci i jej ojca "Darowuję wam życie i wolność..." Jakie było ich zdziwienie i upokorzenie. Przez głowę Juana de Tolosa przemknęło sto myśli - "Cóż mógł powiedzieć takiemu niezwykłemu awanturnikowi, który darowywał mu więcej niż on, pan z panów, mógłby darować jemu? Wiedział, żę Marten nie czyni tego z obawy przed zemstą, ani w oczekiwaniu nagrody, ani też po to, aby zaasekurować się na przyszłość zdobywając jego względy i protekcję, na wypadek jakiegoś niepowodzenia. Nie żądał nic, nawet wdzięczności. Niesposób było zapłacić mu za tę łaskę, a zarazem nie można jej było odrzucić. Cóż za upokorzenie..." Cała ta rozmowa, raczej przebiegająca w głowach uwalnianych, toczyła się w głębokim cieniu skały - zda się wiszącej już nad masztami "Zephyra". Jeden rzut oka wystarczył Martenowi żeby się zorientować, że już zbyt długo się przeciągała, uciął ją jednym ruchem ręki i skoczył do steru wydawać komendy... W bezgranicznej i niezmąconej dotąd ciszy okręt łagodnym łukiem ciął gładką taflę wody, a przy zwrocie zaterkotały bloczki. Gdy tylko żagle "Zephyr" stanęły w delikatnym łopocie padła komenda - "łódź na wodę", i szybkimi uderzeniami sześciu wioseł poczęła się oddalać w stronę brzegu, unosząc ze sobą pięcioro jeńców: ekscelencję z córką, jej służącą i dwuch hiszpańskich marynarzy do pomocy... Lądowanie odbywało się tuż koło miasteczka portowego, na co nalegał Marten - żeby uwolnieni nie musieli daleki iść... Jednak jakaż jest wdzięczność ludzi, gdy się im darowuje życie? Desant się przeciągał - zaczynało świtać... resztki nocnej bryzy, na której powiewach zamierzali odpłynąć, się kończyły - a łódź nie wracała. Wtem, z lądu huknęły dwa strzały! Przetoczyły się gromkim echem po zatoce, odbiły od skalnego zbocza , zwielokrotnione echem! Na statku podniosły się ciche rozmowy, a wszyscy wypatrywali z brzegu jakiegoś znaku. I znak ten się pojawił, błysnęły iskry i buchnął płomień z rozpalonego ogniska... "Zdrada!" - zawołał Belmont - "Rozpalili ogień, żeby zaalarmować patrol! Ale skąd mieli u licha broń?!" "Ode mnie" - odpowiedział Jan - "nie dowierzałem tym hiszpańskim marynarzom, a zaufałem jemu...", nie dokończył myśli bo oto kolejny krzyk przerwał i tak już potarganą ciszę "Maszty za rufą!" Oczy wszystkich skierowały się w tamtą stronę - istotnie ponad wierzchołkami drzew przesuwały się bezszelestnie trzy tyki masztów. Kolejny rzut oka na ląd - już widać jak szalupę rozcinającą wodę z szybkością, której mogłaby pozazdrościć niejedna barkentyna... Bryzgi wody wdzierające się na pokład spod dziobu, rytmicznie zginające się plecy wioślarzy i pochyloną sylwetkę sternika na rufie. "Statek po lewej burcie!" - kolejna fregata hiszpańska skradała się wzdłuż wyjścia z zatoki... i jeszcze jedna tuż za tamtą, obie idące pełnym wiatrem. "I cóż?" - zapytał Ryszard kapitana. "Gdy tylko przypłynie łódź, przyślij Worsta do steru, Pochwałę na pokład artyleryjski i każ obsadzić działa po lewej burcie. Reszta na pokład do żagli i manewrów." Belmont nie spodziewał się, aż tak zdecydowanej odpowiedzi, ale nie było czasu do namysłu - szalupa już dobijała do burty, wiedzieli, że walczą o swoje życie - gdyby się spóźnili choćby odrobinę, "Zephyr" mógłby zostać złapany w pułapkę. (Zresztą według Kavelera, pełniącego teraz funkcję pierwszego oficera, już się to stało - bryza zgasła, skały osłaniały statek przed innymi wiatrami, a trzy hiszpańskie fregaty właśnie zamykały ujście zatoki.) Kiedy wciągnięto nieżywych z wycieńczenia wioślarzy na pokład i szalupę podniesiono z wody zaczęły padać komendy, a na cichym dotąd pokładzie zaroiło się od ludzi i gwaru bosmańskich okrzyków. "Brasować reje na wiatr", "Ster lewo" a Ryszard stał na swoim posterunku i szczerze wątpił w powodzenie ucieczki. "Wszystko już stracone - bryza ucichła..." - myślał i spoglądając za burtę przez dłuższa chwilę kontemplował powierzchnię wody. Wreszcie nie mogąc dojść czy ulega złudzeniu czy nie rzucił na wodę zwiewną chusteczkę, którą nosił w rękawie i patrzył przez chwilę jak urzeczony... "Żegluje!?" - wreszcie wypowiedział dalej niedowierzając. Skrawek materiału wolno przesuwał się w stronę rufy i nabierał nawet prędkości. Spojrzał znów przed siebie, i po raz kolejny opadły go wątpliwości co do zdrowego rozsądku Martena - płynęli prosto na południe, ku ujściu, a przecież nie mogli się pokusić o wyścig z zabiegającymi im drogę ucieczki fregatami - wszystkie miały żagle pełne wiatru, "Zephyr" zaś dalej ledwo sunął. Tuż przed wejściem w zasięg dział wroga znów rozległy się na angielskiej jednostce komendy "hej tam na brasach, wybieraj! Ster lewo na burt!" i zawinąwszy się prawie w miejscu zakręcili wprost do wejścia do hiszpańskiego portu. Zwinność manewru zaskoczyła dowódcę najbliższej fregaty tak, iż nie zrobił dosłownie nic, dopiero po dłuższej chwili zorientowawszy się, że wycięto mu numer zaczął zmieniać kurs ...i znów popełnił błąd, skręcając bezpośrednio w stronę lądu... Zanim fregata wykręciła ów sztag, weszła w cień masywu de Rocco, straciła wiatr i stanęła w dryf... Wtedy dopiero jej dowódca oddał strzał z rufowego kartaunu, strzał który nie dosięgnął celu, jednak głośnym echem zaalarmował wszystkie statki w okolicy. "Wszystkie żagle staw - sztaksle, kliwry, topsle góra!" krzyknął Marten. Ryszard patrzył jak białe płótna chwytają łapczywie wiatr i teraz "Zephyr" już nie płynął, lecz leciał na falach w stronę portu, skąd wychodziły już kolejne dwie karawele... I wtedy dotarło do niego, że coś jest nie tak w tej pięknej sylwetce statku pod pełnymi żaglami... oczywiście! Brakuje bandery?! "Czemu Marten w tak dramatycznej sytuacji nie kazał podnieść bandery?!" Nawet rozejrzał się za kimś wolnym, żeby wydać odpowiednie rozkazy i znów kolejny przebłysk pojawił się w jego głowie. Może Marten celowo zaniechał tego uczynić - przecież okręty wychodzące z portu nie mogły domyślić się, że ścigany nieprzyjaciel jest tym najbliższym okrętem idącym wprost do portu... I minie ich lewą burtą" - myślał dalej - "zanim tamci zdarzą się zorientować w sytuacji Marten otworzy ogień z wszystkich armat lewoburtowych! I przewidział to wszystko już wtedy, gdy szalupa jeszcze płynęła wracając..." - już nie wątpił w zdolności Martena, teraz go podziwiał... Lecz i na to nie było czasu, "Ognia! Ognia!" i ryk salwy wstrząsnął uśpionym miastem, zmiótł żagle najbliższej karaweli i pogruchotał jej wszystkie maszty. "Ryszardzie bandera - niech wiedzą kto ich tak urządził, a żywo! Ster prawo!" Kolejna salwa tym razem hiszpańska i jak echo idący za nią śmiech załogi "Zephyra" - "Krowy doić, a nie do dział! hahahaha" i ich gromki śmiech ogarnął całą zatokę "Wiwat Kapitan Marten! Wiwat "Zephyr" - rozlegało się co rusz, gdy ten gnał niesiony na skrzydłach wiatru na szeroki, otwarty już dla nich ocean... "Myślisz, że widzieli jak wyprowadziłem w pole pięć ich okrętów, które ściągnęli nam na głowę za darowanie życia?" - zapytał Ryszarda uśmiechając się dumnie nad wiwatującą załogą. "Na pewno, i to było dla nich największe upokorzenie" - odpowiedział tamten...
* * *
W tej gawędzie "O dzielnym korsarzu, którego ani kule, ani huragany..." jest wiele nieścisłości z oryginalną legendą o Janie Martenie. Ale cóż, to jest właśnie urok opowiadań przy ognisku... Jeśli chcecie się przekonać jak było naprawdę i co się zdarzyło dalej - a zapewniam Was, że jest to tylko preludium do prawdziwych przygód, koniecznie weźcie do ręki książkę Janusza Meissnera "Czarna Bandera". Jest to pierwsza cześć trzytomowego dzieła "Opowieści o Korsarzu Janie Martenie"...
Od autora:
Opowiadanie powstało na przełomie 2005/6 od tego czasu wiele się zmieniło, pewne rzeczy zrozumiałem, jednak postanowiłem nie zmieniać treści raz napisanej... Nie miejcie żalu o to, że kiedyś nie miałem brody i wiedzy jaką może mieć powinienem.